Składając Czytelnikowi do rąk te skromną moją pracę, starałem się oddać wiernie obraz wspólnych przeżyć za drutami Szczypiorno i Łomży.

Starałem się jak najwierniej przedstawić legionistę, jego charakterystykę myśli i rozumowania, oraz stosunek szeregowca do oficera i odwrotnie, w chwilach najcięższych epopei legio­nowej.

Byli tacy, którzy nazywali legjony Piłsudskiego wojskiem politykującem. Opinia ta była niesłuszna, bo żołnierz — legar-widział w Komendancie nie tylko swego najukochańszego Wodza. ale i wielkiego polityka, w którego ręku przyszłe losy na-rodu spoczywają.

Ta garstka żołnierzy bagnetem przedewszystkiem, a potem duszą, sercem, wreszcie poniewierką, wspierała zawsze i wszędzie poczynania Wodza.

Uważam za potrzebne, aby wszyscy bezpośrednio biorący udział w bojach legionowych, spełnili swój obowiązek wobec historii, podając jej karty żywe tak, jak one pisane były krwią żywą.

Dopiero z tak pisanych pamiętników wyłania się prawda historyczna.

Dodam jeszcze, że piosenki i wiersze podałem tak. jak krążyły one wśród legionistów w tych czasach, tak już nie­zrozumiałych dla dzisiejszego pokolenia, które jednak korzysta w całej pełni z praw i swobód, wywalczonych krwią i nędzą sza­rej braci legionowej.

Życie w poszczególnych garnizonach w pierwszej połowie 1917 r. napozór zdawało się płynąć normalnym trybem, ale tylko dla nie wtajemniczonych. Ćwiczenia pod kierownictwem nie­mieckich instruktorów były prowadzone codziennie, ale po ćwi­czeniach grupki żołnierzy-legunów po kątach zbierały się i py­tał jeden drugiego o nowiny i co będzie dalej? Urlopy naogół były skąpo udzielane, ale już taki, co wrócił z „Hinterlandu”, musiał przywieźć całą furę wiadomości. Zdenerwowanie coraz więcej wzmagało się wśród kolegów, zwłaszcza obawiali się wszyscy o dalsze losy Komendanta JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO, coraz częściej mówiło się o wystąpieniu zbrojnem przeciwko Niemcom.

Lato tego roku było piękne i upalne. Nasz 1 p. ułanów Beliny stał na ziemi Kurpiowskiej — w Ostrołęce. Częste wyjazdy na ćwiczenia w terenie na piaskach kurpiowskich sprawiały nam dużą przyjemność, bo to i podczas takich ćwiczeń można było zetknąć się z Kurpiami i coś nie coś dowiedzieć się, co oni myślą o sprawie, która nas wszystkich obchodziła.

Tak nam upływały dnie do lipca 1917 r. Wreszcie wyszedł rozkaz, że wszyscy legjoniści-Królewiacy muszą złożyć przysięgę na wierność przyszłemu Królowi Polskiemu oraz na bra­terstwo broni z Niemcami i Austrją. Mówiąc językiem potocz­nym, słuchać ślepo gen. gub. warszawskiego Beselera, Rozkaz i rotę przysięgi podaję poniżej.

DOWÓDZTWO LEGJONÓW POLSKICH

Warszawa, dnia 5 lipca 1917 r.
ROZKAZ NR. 311.
W ślad rozkazu Nr.310 podaje się do wiadomości rotę przysięgi.
Tymczasowa Rada Stanu Królestwa Polskiego.
Warszawa, dnia 4 lipca 1917 r. Nr. 3250.

W odpowiedzi na pismo z dnia 28 ub. m. Nr. Sł. I. 790 Tymczasowa Rada Stanu
komunikuje polski tekst przysięgi w brzmieniu ustalonem na wczorajszem posiedzeniu
Zebrania Plenarnego:
„Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, że Ojczyźnie mojej — Polskiemu Królestwu
i memu przyszłemu królowi — na lądzie i wodzie i na każdem miejscu wiernie i
uczciwie służyć będę, że w wojnie obecnej dotrzymam wiernie braterstwa broni wojskom
Niemiec i Austro-Węgier oraz Państw z nimi sprzymierzonych, że będę przełożonych swych
i dowódców słuchał, dawane mi rozkazy i przepisy wykonywał i wogóle tak się zachowywał,
abym mógł żyć i umierać jako mężny i prawy żoł­nierz polski.
Tak mi, Panie Boże, dopomóż”.
Marszałek Koronny
(—) Niemojowski m. p.
L. S.
Sekretarz T. R. S.
(—) St. Grendyszyński m. p.

Akt ten najpierw miał odbyć się bardzo uroczyście w Warszawie na stokach Cytadeli pod krzyżem Traugutta. Na którą to uroczystość z każdego pułku miał być wysłany oddział repre­zentacyjny, lecz nasz dowódca pułku, ówczesny major Belina-Prażmowski wręcz odmówił wysłania takiego oddziału i roz­kazu nie wykonał, za co też został ze swego stanowiska jak i z legjonów bez prawa noszenia munduru zwolniony.

Dowództwo pułku objął rotmistrz Zaruski, (obecnie generał w st. sp.)

Gdy Komenda Legjonów dowiedziała się o odmowie ze stro­ny żołnierzy i oficerów I Brygady złożenia przysięgi, uroczystość przysięgowa, zamiast odbyć się pod krzyżem Traugutta — od­była się na terenie koszar Blocha, pod presją wyższych oficerów z Komendy Legjonów, w ten sposób, że tylko część żołnierzy z 2 i 3 p. p. złożyła przysięgę.

Wśród żołnierzy nastąpił nastrój bojowo-przygnębiony, go­lowi byli każdego wroga na szablach, lub bagnetach roznieść. Na­stąpił Stan nerwowego wyczekiwania — co dalej? Bo trzeba zrozumieć psychikę źołnierza-leguna, który cieszył się i na przemian smucił, zależnie od konjunktury politycznej. Pamiętam, jak nad­szedł w tym czasie ostatni pożegnalny rozkaz Komendanta JÓ­ZEFA PIŁSUDSKIEGO przed Jego aresztowaniem. Na zbiórce szwadronu por. Śmigielski odczytał ten rozkaz, łkając, myśmy zrozumieli tylko pierwsze słowa, aby wytrwać, a dalszych słów już nie mogliśmy zrozumieć, bo łzy, płynące ciurkiem, nie pozwo­liły na wysłuchanie końca rozkazu.

Po tym, co zaszło, nastąpiły różne komentarze i domysły, więcej lub mniej prawdopodobne. Czyżby drugie San Domingo? Nie, to nadszedł znany już rozkaz, aby nasz cały pułk złożył przysięgę — którą mają składać Królewiacy. Legun jak to legun. w najgorszych chwilach humoru nie traci, więc odżyła stara krakowska piosenka:


Pon Baczyński jeneroł.
Som przysięgę odbierol.
Wiara się tak cieszyła:
Ręce nogi podnosiła.
A to ci heca była.
Czy na morzu, czy lądzie.
Czy kto krzyknie, czy siądzie
Zawsze Austrji będzie wierny,
O Boże miłosierny.

W połowie lipca. zarządzono zbiórkę pułku do złożenia przysięgi. Orkiestra na prawem skrzydle, szwadrony według numeracji na dziedzińcu koszarowym. Pogoda dopisywała, bo ani jednej chmurki nie było widać na nieboskłonie. Przysięgę miał odebrać delegat Tymczasowej Rady Stanu wraz z puł­kownikiem Z., którzy mieli nadjechać samochodem z Warszawy

Nastąpiły chwile długiego oczekiwania. Niemcy przezornie zarządzili na wszelki wypadek w swych oddziałach ostre pogo­towie.

Około godziny 11, po dwóch godzinach oczekiwania, widać w oddali nadjeżdżający samochód, padają słowa komendy, karne szeregi Beliniaków ani drgną, wszyscy rozumieją powagę chwili-Z samochodu wysiadają dwaj panowie: jeden wojskowy — puł­kownik, drugi członek Tymczasowej Rady Stanu. Następuje zda

nie raportu przez obecnego dowódcę pułku. Wreszcie pada roz­kaz: pp. oficerowie przed front!

PP. oficerowie ustawili się w szeregu, pułkownik, który przyjechał z delegatem Tymczasowej Rady Stanu, był to stary i dobry żołnierz, ale ślepo słuchający rozkazów wyższych władz Państw Centralnych. Podszedł on do ówczesnego por. Grzmot Skotnickiego, podając mu rękę. Por. Grzmot-Skotnicki przesu­nął ręce wtył i coś ostro pułkownikowi odpowiedział, czego już w naszych szeregach nie można było dosłyszeć, ale można było się domyśleć*1).

Za chwilę pada rozkaz, kto nie chce przysięgać, niechaj dwa kroki wystąpi naprzód. Cały pułk, jak na komendę, choć jej nikt nie podawał — wystąpił dwa kroki naprzód, pułkownik poprostu zzieleniał, delegat dostał drgawek. Na ten niesamowity widok, pułkownik, uważając, że rola jego jest już skończona, rzekł — to ja już tutaj nie mam co robić — i wśród złowrogich okrzyków, skierowanych przez żołnierzy, przeciwko delegatowi Tymczasowej Rady Stanu — odjechał. Wiara zaś na poczekaniu skomponowała pieśń na nutę melodji dziadowskiej i chórem za­śpiewała:

Różnie bywa na świecie,
O tern dobrze wy wiecie.
Dziś człek siedzi se na wozie.
Jutro spoczywa w obozie.
Taka kolej rzeczy jest.
Z nami rychtyg tak było,
„Einze” tłukłeś aż miło,
Wtem przysięgać ci kazała –
Komenda i Rada cała
Niemcom i Austrji.
Komenda rozkaz daje,
Prosi, grozi i łaje,
Przysięgaj, żołnierzu miły,
Jak chcesz, by leg jony były,
Polska wdzięczną będzie ci.
Rada pisze — żołnierze.
Polskę kto kocha szczerze.
Do przysięgi niechaj stanie,
Polska zaraz zmartwychwstanie.
Rada wdzięczna będzie ci.
Mówią też oficerzy,
Do sumienia żołnierzy*2),
Bracie druhu — legjonisto,
Na tem skorzystasz na czysto.
Gwiazdki śrybne będziesz mioł.
Wiara na to — moiściewy,
Nie bierzcież nas na plewy.
Niech sobie kto chce, co powie,
Nikt z nas przyszłemu królowi,

Przysięgi złożyć nie chce.Następnie, po odśpiewaniu: Brygady, Marsyljanki i in. roze­szliśmy się do koszar. Przez kilka dni trwało zdawanie broni, sprzętu i inwentarza. Ból serce i duszę targał, że oto Polski żoł­nierz jest bezbronny wobec najeźdźców, ale świadomość wiel­kich celów — dalej hartowała ducha, że opór bierny, zastoso­wany względem okupantów znacznie się osłabi, a nas wzmocni w czasie i przestrzeni.

Co się tyczy dalszych naszych losów, wiedzieliśmy tylko ty­le, że gdzieś do jakiegoś obozu koncentracyjnego mamy jechać, a tam, po rozmundurowaniu, mamy wracać w cywilnych ubra­niach do domu. Zaczynają coś mówić o Szczypiornie, ale nikt z nas jeszcze nie wie, gdzie to się znajduje.

WYJAZD DO SZCZYPIORNA.

Wreszcie, dnia 20 lipca 1917 roku, zarządzona została zbiórka do wyjazdu. Ustawiliśmy się na zbiórce, orkiestra na prawem skrzydle, poczem wszyscy oficerowie pułku, przy dźwię­kach marsza, przedefilowali ze łzami w oczach przed stojącymi szczątkami szwadronów, mających za chwilę odjechać, do obo­zu internowanych w Szczypiornie pod Kaliszem, (jak się później okazało).

Nastąpiło czułe pożegnanie z oficerami, którzy mieli odje­chać do obozu internowanych w Benjaminowie oraz z kolegami, poddanymi austrjackimi, którzy chwilowo mieli zostać, a któ­rych czekało inne przeznaczenie.

Po skończonych już pożegnaniach, wiara wymaszerowała na dworzec kolejowy w Ostrołęce przy dźwiękach orkiestry i pieśnią na ustach:


Legjony to są Termopile,
Legjony to straceńców los.
Będziem widzieć kwiaty na mogile,
Jaki świat zgotował nam los.
Pal djabli nasze życie,
Zobaczym się w błękicie.
Więc naprzód marsz.
Gdy muzyka gra.

Oczywiście, nie obeszło się bez tego, aby po drodze jakiś Niemiec nie był odesłany do dentysty, a to z tego powodu, że na­szym oficerom, odprowadzającym nas, nie chcieli oddawać ho­norów wojskowych.

Wśród naszych szeregów znalazło się kilku oficerów, prze­branych za podoficerów, by dzielić z nami smutny los i zado­kumentować, że oficer Polski nie opuszcza żołnierza w najkrytyczniejszych warunkach. Byli to:

Rtm. Orlicz — Dreszer —
por. Grzmot — Skotnicki — 
por. Dublańczyk — Piasecki.

Poszli, by dzielić z nami dolę i niedolę, oczywiście w tajemnicy przed władzami niemieckiemi.

Po załadowaniu się do pociągu, wyruszyliśmy przez War­szawę do Kalisza; transport nasz nie był strzeżony przez stra­że niemieckie, gdyż daliśmy słowo honoru, że sami dojedziemy, dokąd nas pociąg zawiezie.

Na drugi dzień przyjechaliśmy do Kalisza. Jesteśmy już trochę zmęczeni długą podróżą. Na stacji pusto, widać tylko kilku Niemców i trochę osób cywilnych. Za chwilę — zbiórka i maszerujemy do obozu, który rzekomo ma być etapem do cy­wila.

Ale obozu jakoś jeszcze nie widać, dopiero po jakimś cza­sie marszu wyłaniają się po naszej prawej ręce kontury ja­kichś baraków odratowanych’ Widać już coraz wyraźniej, jak jeńcy rosyjscy krzątają się po obozie. Dalej w głębi widać jak by gołębniki na palach zbudowane.

Im więcej zbliżamy się tem więcej rozumiemy, że to dru­gie San Domingo, bo oto przy szosie stoi baterja armat, wyce­lowanych na tajemnicze dla nas baraki, a tam na palach, za­miast gołębników są karabiny maszynowe i oto już jesteśmy za drutami. Baraki zbite z desek, do połowy wpuszczone w zie­mię (po pięć takich baraków w bloku, mieszczących po dwieście pięćdziesiąt ludzi każdy), bloki wewnątrz obozu otoczone są drutami.

W wielu blokach byli już legjoniści z innych pułków, nas ulokowano w szóstym bloku.

Po obznajmieniu się dokładnem z warunkami, jakie tam panowały, byliśmy rozczarowani i przygnębieni. Ci, co już po­przednio zostali internowani, byli bardzo głodni, a myśmy nie przewidywali takiej ewentualności, więc i zapasy nasze prowiantowe były bardzo skromne. Otrzymaliśmy koce, wewnątrz wypchane papierem, dobre były, jako osłona od much.

Autonomicznym komendantem obozu był kapitan Zosik -Tessaro, przebywający w obozie, jako szeregowy.

Każdy blok i barak miał swoich komendantów, organiza­cja czysto wojskowa, poczucie dyscypliny bardzo wysokie. Ani na chwilę nikomu z nas przez myśl nie przeszło, by wykroczyć względem swoich dawnych przełożonych, poza ramy dyscypli­ny wojskowej szanującego się żołnierza. Mimo niewoli, czu­liśmy się żołnierzami przyszłej Armji Polskiej i do obrony Jej honoru byliśmy obowiązani.

Internowanych legjonistów było około 4 000 pod bezpo­średnim zarządem mjr. rez. wojsk Niem. Kaupisch’a, alzatczyka. podającego się za potomka króla Leszczyńskiego po kądzieli. Był to zacny człowiek.

Na wstępie wzięto się do pracy organizacyjnej, a więc utworzono komitet gospodarczy, sąd koleżeński, pocztę, izbę chorych, kursy maturalne, szkołę dla analfabetów, kursy języ­ków obcych, warsztaty rzemieślnicze i artystyczne oraz szkołę rolniczą.

Organizowano imprezy teatralne, chóry oraz wychowanie fizyczne, nie zapomniano i o wiedzy wojskowej, jednem słowem, cały obóz leg jonowy w Szczypiornie żył życiem wewnętrznem — dobrze zorganizowanem.

W Kaliszu utworzył się komitet celem dożywiania interno­wanych legjonistów, na czele komitetu stał niezmordowany, obe­cnie generał, Olszyna-Wilczyński.

Jednak w miarę przedłużania się naszego pobytu w obo­zie, Komenda Legjonów, idąca po linji interesów Państw Cen­tralnych, starała się wszelkiemi sposobami załamać nas duchowo, celem złożenia haniebnej przysięgi. Trzeba było wielkiego hartu ducha, by nie ulec pokusie. Zwłaszcza, że warunki od­żywiania były okropne, wołające wprost o pomstę do nieba: rano 100 gr. chleba, oczywiście odpowiednio spreparowanego chemicznie i trochę czarnej cieczy, podobnej z wyglądu do ka­kao na wodzie, a o smaku.. lepiej nie mówić. Na obiad zupa pływało w niej czasem trochę peluszki, zęby były wówczas na odpoczynku, od czasu do czasu w zupie była ryba, ale jak. ją gotowali, to, dosłownie, na 500 kroków trzeba było nos zaty­kać. Była to duża ryba niewiadomo z jakich potworów mor­skich, trzeba ją było przed ugotowaniem obedrzeć ze skóry i gotować tak długo, aż się robactwo, w rybie znajdujące, tem­peraturą zabiło. Woń przypominała rozkładającego się trupa. Kolacja składała się z tej samej cieczy, co i rano, bez chleba, lub jakiejś wody, niewiadomo z czem rozgotowanej. Czasem otrzymywaliśmy ikrę, była wstrętna w smaku, ale była przy­najmniej pożywniejsza, niż wszystko inne.

Głód jest matką pomysłów. Leguny zaczęli podrabiać naj­rozmaitsze przepustki, aby dostać się do Kalisza i przynieść

w plecaku chleba dla siebie i kolegów. Lecz wkrótce Niemcy połapali się na tem. i więcej już za bramę nie wypuszczali, ale od czego legun ma głowę? Pewnego razu koledzy z płaszczów zrobili nosze i jeden położył się, za poduszkę służyło pięć ple­caków, czterech kolegów go niesie, a na zapytanie Niemca, co to znaczy, odpowiedzieli, że niosą chorego na tyfus do szpitala. Oczywiście, jak tylko zniknęli z oczu Niemca, chory ozdrowiał i w parę godzin przynieśli pięć plecaków chleba z Kalisza. In­ny znowu wyjechał na wozie, przykryty śmieciami. Oczywi­ście wszyscy, którzy wracali, byli przez Niemców, jako nowo­przybyli, rejestrowani, pod przybranemi nazwiskami, to też władze niemieckie nigdy nie mogły doliczyć się nas, bo im zaw­sze brakowało kilkudziesięciu legunów do ich stanu liczebnego.

W nocy czasem było słychać strzały, to amatorzy wolno­ści popisywali się biegiem maratońskim z pociskiem w zawodv. Gdy takiego amatora wolności Niemcy złapali, najpierw kolbą liczyli mu żebra, a później na czternaście dni do ciemnicy o chlebie i wodzie.

Jest już koniec lipca, pogoda dopisuje, więc chodzimy so­bie w stroju gimnastycznym. Aby głód zaspokoić, parzymy okruchy z siana i całemi litrami wypijamy ten wrzątek, zwany ,,herbatą”.

„Kurjer Polski” donosi, że Komendant gdzieś na granicy— został aresztowany ze sfałszowanymi dokumentami. Rzecz na­turalna, że obrzucają Go błotem, bo nic gorszego wymyślić już nie mogą.

Mamy już w obozie legjonistów ze wszystkich pułków, które nie przysięgały.

Teraz już tylko od czasu do czasu osławiony E. Getter — żandarm znienawidzony przez wszystkich, przywoził do Szczypiorna aresztowanych legjonistów — pracujących w P. 0. W. Getter w obozie nie mógł pokazać się, bo więcej z pewnością nie spełniałby swej „zaszczytnej” funkcji.

ROCZNICA 6 SIERPNIA.

Nadszedł dzień 6 sierpnia 1917 roku — trzecia rocznica wymarszu Kadrówki z Krakowa.

Wiara ramo zaczęła się golić i „odświętnie” ubierać, poczem zarządzono zbiórki w poszczególnych blokach i w karnym sze­regu pomaszerowaliśmy na obszerniejszy plac, który znajdował się pomiędzy blokiem naszym a Peowiaków. Tam ustawiony był ołtarz polowy i została odprawiona msza święta. Po skoń­czonej mszy świętej kpt. Zosik-Tessaro wszedł na podjum i od­czytał z Rozkazu Dziennego wielce patrjołyczną mowę, skie­rowaną przeciwko okupantom i Tymczasowej Radzie Stanu, Rozkaz ten przytaczam w całości.

Rozkaz dzienny.

Szczypiorno, dnia 6. VIII. 1917 r.

Żołnierze! Trzy lata mija od chwili, gdy narody Europy walkę wzajemną słowem i piórem zdecydowały zawiesić-..

Ryknęły działa, kurtyna strasznego teatru wojny świato­wej wśród trzasku karabinów, zerwana. Pierś zwarła się z pier­sią, trysnęła krew, słupy dymu i ognia w niebo buchnęły. Wrza­wa walczących, jęk mordowanych napełniły powietrze.

Struchlała Polska… blada i bezradna stanęła w pierścieniu ognia i żelaza. Każdy pocisk, choć nie do Niej skierowany, w Nią godzi. Gdzie spojrzeć, ręka polska pierś polską bagnetem roztwiera. Wkoło ogień i dym, co Jej gniazda rodzinne w ni­wecz obraca. Na Jej łonie walczą, ale nie za Nią, ani przeciw

Niej. O nią się biją, ale nie dla Niej. Jej synów krew się leje, ale nie w imię Jej praw, Jej interesów. I oto wśród ogólnego zdrętwienia znalazł się jeden w Polsce Człowiek, co głowy nie stracił i rąk nie opuścił. Miał siłę głosem doniosłym wołać: „Żołnierzu Polski, nadeszła chwila rycerskiej dla Ojczyzny po­trzeby”. A w głowie Jego tyle było potęgi i siły, tyle żaru mi­łości Ojczyzny, tyle wiary w Naród i w siebie ufności, że… stał się cud. I ten, który był umarł… zmartwychwstaje. I Polska szczęknęła bronią i polskie błysnęły bagnety. I błonia krakow­skie powlekły szare polskie mundury. I spojrzawszy w żoł­nierskie oblicza, młodzieńczym zapałem tchnące, szczęściem promieniejące, na ręce wątłe żądzą czynu nerwowo drgające, mówił Komendant: Żołnierze! rozpoczęte są śmiertelne zapasy wszechnarodów o prawa swoje. Oto polskiego Narodu tam brak, bo niestało tych, co krew swoją w Jej imieniu przelewać mogli. Pójdźcie, Wy, postawić Naród Polski w gromie wolnych, walczą­cych narodów. Krew Wasza wpływać ma do serc wystygłych rodaków i żarem swoim zapalać je tak, by potęgą i żądzą czynu zabiły. Krew Wasza ma się z krwią wrogów Ojczyzny pomie­szać i łącznym popłynąć strumieniem, bo ona jedynie moc kru­szenia kajdan Narodu posiada. Pod moimi pójdziecie rozka­zami. Wszechświatową sławę oręża polskiego w Wasze złożono ręce. Z ufnością, że czynami swoimi blask Jej nie tylko zacho­wać, lecz podnieść będziemy zdolni. Prowadzić Was będzie królewski ptak, co niegdyś Państwa, a dziś Narodu naszego jest znakiem. Przewodzić nam będą rycerskie duchy przodków naszych. I padły słowa polskiej komendy i ruszył żołnierz pol­ski śladami Ojców na pole krwi, trudów i chwały. To dzień 6 sierpnia 1914 roku. Potem długie trzy lata okrutnych walk, bohaterskich wysiłków w nadludzkich ofiarach. Wędrując bo­rem, lasem, żołnierz polski obficie skrapiał krwią i kośćmi własnemi zasiewał ziemię Ojczystą. Wśród szczęków broni, nieu­stannej wrzawy bitewnej minęły dnie: 6. VIII. 1914—1916 roku.

Dziś tom dziejów naszych zamknięty. Spójrzmy poza sie­bie i obrachunek zestawmy. Nie czynów, nie krwi i trudów, nie zwycięstw żołnierskich, bo na to mamy czas, ale obrachunek rzeczywistych celów. 1 oto widzimy. Naród nasz z gnuśności i apatji wyrwany, z pleśni niewoli podlącej, coraz goręcej czuje i myśli po polsku. Stare tradycje oręża polskiego nowenn, żywemi się stały.

Sprawa Narodu przed forum Europy i świata całego wznie­siona. To są zdobycze wagi pierwszorzędnej, zdobycze, któ­rych wartość dyskusji podlegać nie może i których nikt wy­drzeć nam nie jest w możności. Są i rezultaty tak zwane real­ne. A więc ustąpienie z ziemi naszej tych, przeciw którym ostrza polskich bagnetów zwrócone były A więc ustanowienie Rządu Polskiego, a ściślej mówiąc, nie polskiego, jeno złożone­go z Polaków.

Te ostatnie zdobycze, acz realne, są wartościami zmiennemi, to też znaczenie ich jest dzisiaj pojęciem względnem.

Marzeniem, celem ofiar, wysiłków i znoju żołnierza Pol­skiego było i jest utworzenie własnego Rządu, krwią żołnierza lego cementowane, stanęło podjum dla rządów przeznaczone.

Niemcy umieścili na nim Rząd dla Polaków, chwiejny, bojaźliwy, bez władzy i powagi, zgodził się trwać, choć mając pretensje Polskim się nazywać, wiedział doskonale, że pa­rawanem jest tylko, przysłaniającym rzeczywisty stosunek Nie­miec do Polski, przed oczyma świata. I Rząd ten w najdrob­niejszej kwestji prawa decyzji nie posiadał, o mały włos cięż­kiej doli gnębionego Narodu Polskiego poprawić nie był mocen, A jednym z wypadków, otrzymuje od swych mocodawców upo­ważnienie, uchwala swą kompetencję, wydaje żołnierzowi pol­skiemu rozkaz złożenia pamiętnej przysięgi. W rocie przedło­żonej, detronizuje siebie, każe, by żołnierz ślubował wierność i ślepy posłuch okupantom. I oto z rąk tego Rządu pada grom. co w puch wojsko nasze rozbija, dorobek trzyletniej pracy ni­wecząc, I oto z woli tego Rządu tysiącom żołnierzy polskich broń z ręki wytrąconą zostaje, z Jego woli i ku Jego pohańbie­niu, żołnierzy, których bohaterskim wysiłkiem i krwi przela­nej Rząd istnienie swoje zawdzięcza, do niemieckiego obozu jeńców wtłoczono. Ten, co wskrzesicielem i prawdziwym Wo­dzem żołnierza Polskiego był w boju, co ster nawy Narodowej ujął w silne dłonie, gdy burze dzisjowe szaleć poczęły i w otchłań pogrążyć Ją chciały, a odwagi i rąk do pracy zabrakło, — dzi­siaj w więzieniu. Żołnierz polski, którego Ojczyzna przez Jego usta, do potrzeby rycerskiej wezwała, jak zbrodniarz dziś dru­tem i bagnetami otoczony. To jest dzień 6 sierpnia 1917 roku. Ale żołnierzy Jego — Komendanta nic nie zdoła zachwiać. Więc w górę serca. Chce dziś w kajdanach, jutro z po­dwójnym zapałem staniemy do pracy. Wiemy, że sprawa nasza jest święta i będzie zwycięską. Wierzymy, że kiedyś zwyciężył Chrystus Judasza, choć wielu padnie. Lecz przyszłość nasza.


								(—) Zosik -Tessaro.

Po tej mowie, która duże wrażenie uczyniła na słuchaczach, odśpiewaliśmy: ,,Rotę” Konopnickiej i „Jeszcze Polska nie zgi­nęła”, peczem odmaszerowaliśmy do swoich baraków.

W południe władze niemieckie wezwały kpt. Zosika-Tessaro i w Szczypiornie już go nie widzieliśmy, — został wywieziony do obozu w Niemczech w Rastatt.

REPRESJE.

 

W następnym dniu zarządzono zbiórkę ze wszystkiemi rze­czami. Panowało u nas z tego powodu dziwne podniecenie, Niemcy ustawili wzdłuż bloków dwie kompanje wojska z bro­nią nabitą i gotową do strzału. Karabin maszynowy dominował na rusztowaniu, a dwie armaty przy drodze nabito kartaczami. Nie wiedzieliśmy, co to wszystko znaczy, może chcą nas wywieźć do Prus? Ale Niemcy zaczęli osobno wydzielać starszych podo­ficerów, więc musiało to być coś innego. Dopiero sytuacja wy­jaśniła się, gdy trzech podoficerów Niemców zaczęło chodzić wzdłuż szeregów ze szpiegiem — żydem, przebranym za legio­nistę, który wyszukiwał wśród nas oficerów, chodząc z papie­rosem w ustach i ręką w kieszeni. Jeden z moich towarzyszy przygotował sobie kindżał na niego, ale wstrzymaliśmy go, obie­cując dać mu później przepustki do ,,Raju” za jego niecne grze­chy. Z naszego pułku nie poznał ani jednego oficera. Później nastąpiła generalna rewizja. Pomimo skrupulatnych poszuki­wań, przechowaliśmy trochę: krótkiej palnej i białej broni. Po skończonej rewizji przyjechał konno niemiecki oficer i dla wy­dzielonych podoficerów starszych wyznaczył oddzielny blok, — myśląc, że przez odseparowanie szarży od szeregowych u nas duch się załamie, lecz grubo się pomylił. Nam kazano odejść do swoich baraków.

Szpiega Niemcy, zapomnieli z sobą zabrać, zostały mu po­łamane ręce i nogi, poczem został przerzucony do obozu Rosjan.

Dwie kompanje niemieckie odmaszerowały, ale wart po­dwójnych nie usunięto. Represje te były stosowane na żądanie Komendy Legjonów, a duszą tej brudnej roboty, był osławiony Szef Sztabu Komendy Legjonów, Zagórski.

Wskutek zastosowanych represyj, doszło między legioni­stami a Niemcami do awantur. Jednemu wartownikowi legjoniści wyrwali karabin, nawet padł strzał, który zaalarmował wartownię. Wskutek małej liczby odwachu, Niemcy do obozu nie wkroczyli. Oficerowie legjonowi, będący w obozie, zarzą­dzili w poszczególnych blokach zbiórki, w celu uspokojenia nas, zwłaszcza w naszym bloku pięknie przemówił por. Grzmot-Skołnicki (obecnie generał), radząc: nie dajcie się prowokować, by brudna łapa żołdaka pruskiego nas miała splamić.

W tym czasie Niemcy zaczęli wywozić oficerów i czynniej-szych podoficerów do obozu w Niemczech. Pewnego dnia przychodzi do naszego bloku brodaty feldfebel i wchodzi do ba­raku, w którym mieszkał por. Grzmot-Skotnicki, będący w obo­zie w stopniu wachmistrza i zapytuje się Grzmota: Sind Sie Wachrneister Skotnicki? Grzmot, widząc, że na niego kolej przy­szła, ostro odpowiedział: — Nein, ich bin Oberleutnant Ritter von Siotnicki. Żołdak pruski tak się nastraszył, że stanął na baczność i zameldował, że por. Grzmot Skotnicki jest wezwany do Komendanta obozu. Ma się rozumieć, wywieziono go zaraz do Prus. Niemcom, jak się okazało, nie zależało na wywiezieniu na­szych oficerów, będących w Szczypiornie, w przebraniu szeregowych, gdyż oni swoją powagą uspakajali bardziej wzburzone umysły legjonistów, powstrzymując od czynów, które mogły pociągnąć za sobą nieobliczalne wprost w swych skutkach na­stępstwa. Komendzie Legjonów zależało jedynie na odseparo­waniu oficerów od żołnierzy, by tern więcej zgnieść opór przez osłabienie ducha. Nie wiedzieli, że tym sposobem dolewali tylko oliwy do ognia.

Głód coraz więcej daje się we znaki, nawet niektórzy kole­dzy mniej odporni, parzą trawę i jedzą. W zupie zaczęło się coś dziwnego pojawiać, coś ślimakowatego, małe siekane kawałki — podobne do ciemnej galarety. Znawcy sztuki kulinarnej oglądali, smakowali i nic, dopiero jeniec rosyjski — wyglądający na cień człowieka, zapytany, roześmiał się: „Eto liaguszka”.

Okazało się. ze całemi beczkami Niemcy przywozili posie­kane tak zwane „kijanki” i ślimakowate twory wodne, wszystkich to obsypane nieznaną dla nas substancją. Kilku kolegów poje­chało zaraz bez biletu do pewnego miasta portowego nad Bał tykiem.

Legun przy lada okazji staje się poetą, więc i tej okazji nie stracił, co wskazuje następujący list:

List J Słowackiego do Leg. Polskich, internowanych w Szczypiornie.


Smutno wam, Boże, dla was na zachodzie,
Wolności słońca złote płyną fale.
Wy wciąż siedzicie o chłodzie i głodzie,
A za swobodą płyną tęskne żale
1 każdy chodzi i narzeka struły.
Pomiędzy druty
Dzikie was bowiem przywiodły Germany,
Na miejsce tutaj aż do bram Szczypiorno.
I los każdego z was jest opłakany.
Postacie smętne i chodzące zwolna,
I ciężka was wszystkich bierze cholera
Na Be selera.
Smutno wam, Panie, udziel swej pomocy.
Gdy mąż stara się ucieczkę obmyśleć.
Spraw, by latarnie zgasły tej nocy,
By wartownika napotkały myśli:
0 żonie, dzieciach,gospodarce domu,
Gdy pokryjomu.
Cienie się snują, szereg za szeregiem,
Przechodzą druty i kryją się w rowie.
Wybaw ich Panie, aby zaczem biegiem,
Spoczęli w domu.
Niechaj ich złożą na miękkiej pościeli
Święci anieli.
1 spraw to Panie, aby „Liebes Gaby”,
Co po dziedzińcach krążą niby pawie.
Pilnują kuchni, niechaj podłe żaby,
Nie będą nigdy przysmakiem w cnej strawie
Niechaj nie sterczą jak odrzańskie slupy.
W powodzi zupy.
O Panie, daj im również więcej chleba,
Jeśli pożytek chcesz mieć z Twoich dzieci,
Jeśli nie pragniesz, aby do nieba,
Odeszli wcześnie — wśród krwawej zamieci.
O! więcej grochu daj im i kapusty,
Więc obiad tłusty.
Spraw również, Panie, aby komitety,
Pełniące czynność swoją hojną dłonią,
Przysłały również mięsa na kotlety,
Które się wdzięcznym rumieńcem zapłoną.
I na ich twarze rzucą błysk płomieni
Wśród piekieł męki!

Głód jest złym sprzymierzeńcem i doradcą wogóle, a w szczególności w więzieniu, czy też niewoli. Więzień bę­dzie się starał wykorzystać każdą małą chwilkę nieuwagi ze strony pilnujących go. To też pomimo ogólnego wycieńczenia i braku z tego powodu sił do szybszych biegów, czy też mar­szu., — ucieczki z obozu stawały się coraz częstsze. Pomimo że uciekający był narażony w pierwszym rzędzie na kalectwo lub śmierć ze strony żołdaka, a w razie schwytania, na ciem­nicę i głód, ucieczki takie zdarzały się i były obmyślane z całą precyzją i znajomością strategji. Ucieczka zazwyczaj odbywała się w nocy i wymagała lisiego sprytu, bo gdzie spojrzysz, tam sieci drutów, światła i posterunki. Więc za dnia trzeba było dobrze wyśledzić, gdzie znajdują się poste­runki, jak pełzać pod drutami i które należy przecinać, aby umożliwić sobie przejście, jednak z taką ostrożnością, aby drutów nie poruszyć, ponieważ na drutach są powywieszane całe kolekcje pudełek od konserw i za lada poruszeniem drutu pudełka drgając — wydawały dźwięki, wtedy już na nic cała robota. Czem prędzej tą samą drogą trzeba wracać, bo patrole już cię szukały. W razie zaś pomyślnego dojścia do ostatniego rzędu drutów, trzeba było wyczekać moment, aż posterunek był odwrócony tyłem, wtedy tylko trochę szczę­ścia i dobry charakter w nogach mógł ocalić.

Mjr. rez. Kaupisch był zastępcą komendanta obozu puł­kownika Graf vcn Oenhausena — skończonego tyrana-hakatysty, (później koalicja domagała się jego wydania). W prze­ciwieństwie do pułkownika, mjr. Kaupisch był powszechnie lubiany — jak już poprzednio wspomniałem, niejednokrotnie spowodu owej dobroci w stosunku do nas miał od swej wła­dzy przykrości.

KOALICJA W OBOZIE.

W Szczypiornie była cała koalicja, gdyż znajdowali się tam jeńcy wszystkich nacyj wojujących. Najlepiej mieli się Anglicy, a później Francuzi, gdyż oni nic od Niemców nie potrzebowali, mając żywność, przysyłaną z kraju. Oni Niem­cami pogardzali. Najgorzej mieli się Rosjanie, żołnierze za­pomniani przez Boga i ludzi, przechodzili istną gehennę, mal­tretowani i bici kolbami na każdym kroku i używani do naj­cięższych prac, nie wyłączając orki — w roli siły pociągowej.

Były to już co prawda słaniające się cienie. Widziałem raz. jak obok naszej „żabodajni” kilku Rosjan ciągnęło jakiś wóz i zauważyli na śmietniku odpadki z kuchni, o ironjo, ci ludzie, nie bacząc na razy, zadawane kolbą przez żołdaka nie­mieckiego, chciwie wyłapywali zgniłe już odpadki, np. skórę rybią, i natychmiast spożywali, jeden od ciosu kolbą zalany krwią upadł biedaczysko, Niemcy nawet tego przysmaku mu żałowali. 0 kulturo niemiecka, jak ci nie wstyd, poniżyć godność człowieka XX wieku — niżej świni!

Pomimo warunków bardzo złych, humor leguna nigdy nie zatracił swej fantazji, choć w żołądku pusto, ale twarz wesoła. W humorze leguna przebijała jednak zawsze nuta smutku, lub ironji, bo epopeja legjonów, to poezja życia. Wszystkie aforyzmy i inne powiedzonka leguna — miały zawsze swój głębszy sens: — np, ,.trafił jak legun do Szczypiorna”. Najwięcej to już się dostawało Tymczasowej Radzie Stanu i ich wysoko postawionym osobistościom…

Teatr, zwany ..Leguński bałagan”, w dnie pogodne czynny był na powietrzu. Scenę zrobiono z dużych ławek i kocy. Otwierał on swe podwoje, kiedy mu się chciało! Czego tam nie było: śpiew, muzyka, humor — satyra, dramat. Mjr. Kaupisch przychodził prawie zawsze, aby coś ładnego posłu­chać. Pewnego razu przyszedł sam komendant obozu — znie­nawidzony pułk. Graf von Oenhausen, wtem wśród zebranych legunów leci szmer od ucha do ucha, aby pułkownikowi urządzić jakiś złośliwy kawał. Za chwilę wychodzi na scenę jakiś oberwany legun w „pontonach” (pontonami nazywa­liśmy holenderskie drewniane panlofle, które Niemcy dawali tym, co zdarli już obuwie) trzyma ręce styłu i powiada: uciekł legun ze Szczypiorna i znalazł się w Katowicach na stacji. Spaceruje po peronie z rękoma w tyle, wtem żandarm pruski podchodzi do niego i zadaje mu pytanie: Dlaczego pan w ten sposób spaceruje? Legun mu odpowiada: Mój pa­nie, każdy naród ma swoje przyzwyczajenia, np. Anglik — trzyma palce na skroni, Francuz kciukami blisko pach pod­trzymuje marynarkę — elegancja, Niemiec obie ręce trzyma w spodniach w kieszeni. Co Anglik ma w głowie. Francuz w elegancji, a Niemiec w kieszeni, to legun ma tu., i przenosi ręce do tyłu. Pułkownik, gdy mu to tłomacz przetłumaczył — wściekał się i nakazał od tej pory cenzurę.

Na osłodę pułkownikowi wyszedł na scenę inny legun i zaśpiewał:

Za drutami tęsknisz, bracie.
Do wolności, do tych pól,
Próżno tęsknisz, umrzesz prędzej.
Serce twoje stoczy ból,
Za drutami czekasz, bracie.
Aż tam w Polsce będzie król.
Próżno czekasz, nim on będzie,
Serce twoje stoczy ból.
Za drutami oczekujesz,
Dla Ojczyzny lepszych dni,
Próżno czekasz umrzesz prędzej,
Wielu z nas snem takim śpi.

Oprócz teatru, istniał jeszcze cyrk dla amatorów pięści i muskułów, tam zawsze popisywał się swoją siłą W-ski, żyd

Rzeczywiście był silny—dźwigał 12 ludzi na drzwiach, położo­nych na jego rękach i nogach. Ale był to typ z pod ciemnej gwiazdy. Prawdopodobnie prokurator, gdy odzyskał wolność miał z nim wiele do pomówienia.

Widziałem, jak jeden z legunów, z zawodu szewc, ze sta­rych zrobił nowe trzewiki, podeszwy z tektury, ale ładnie osmołowane, więc się świeciły, tylko trzeba było amatora, aby ich kupił. Podszedł więc do posterunku niemieckiego, który stał przy drutach na zewnątrz obozu i proponuje mu, aby kupił te trzewiki. Niemiec ogląda się, czy go kto ze starszych .nie wi­dzi i myśli sobie, że taka okazja taniego kupna nowych trzewi­ków rzadko się zdarza, więc pyta o cenę. Legun mówi pięć ma­rek, Niemiec wyciąga i płaci, ale otrzymuje tylko jeden trze­wik, a drugi ma za chwilę otrzymać. Tymczasem z drugim bu­tem za chwilę dzieje się to samo, tylko, ze z innym posterun­kiem i zamiast pięciu otrzymuje dziesięć marek Obaj Niemcy później wściekali się ze złości, że legun ich tak starannie nabił w butelkę.

Dnie coraz to krótsze, w barakach brak światła, więc za­stępujemy świece łuczywem Jeńcy rosyjscy wieczorami ład­nie śpiewają w sąsiedztwie, nasz chór też często śpiewa. Ofi­cerów legjonowych — przebranych za szeregowych, a będą­cych z nami, wywieźli Niemcy prawie już wszystkich, zostali się jeno w naszym 1 p. uł. Beliny, ppor. Dublańczyk – Piasecki oraz ppor. Koc Leon, ppor. Maruszewski z piechoty. Tych osta­tnich oficerów maskujemy, jak możemy, aby ich taki los nie spotkał, jak tamtych. Lżej bo ciężki los znosić, gdy się czuje obok siebie starszego, tem bardziej, że byliśmy do swych oficerów bar­dzo przywiązani, zawsze poza służbą uważaliśmy ich za star­szych kolegów i ten stosunek oficera do żołnierza zlewał się nie­jako w jedną całość. Niejedna regularna armja mogła nam po­zazdrościć tego miłego stosunku do rozkazującego i rozkazobiorcy. Samopoczucie obowiązków było bardzo wysokie w legjonach, nie zapominano o tern samopoczuciu i w niewoli.

Choćby ptakowi dać złotą klatkę i pełno pożywienia — bę­dzie zawsze tęsknił do wolności, tak i człowiek, który walczy o wolność polityczną w imię dobra Narodu i Jego idei, po­zbawiony wolności, podwójnie jej pragnie. Na ten temat krążyły po obozie fantastyczne zmyślone pogłoski, nieraz przynoszone złośliwie przez wysłanników z „Polnische Wehrmacht”,

Od czasu do czasu przyjeżdżała do nas jakaś delegacja, lub delegatka, zwiedzili obóz, zamienili po parę słów to z tym, to z owym, pokiwali głowami, wzruszyli ramionami i odjechali Czasem, skutek takiej wizyty był o tyle dobry, że otrzymaliśmy po kawałku chleba.

Czem dłużej pobyt w obozie przedłuża się, tern więcej „przemysł kwitnie”. Ci, co nie mają znikąd pomocy, posprzedawali już Niemcom wszystko, co tylko przedstawiało jakąśkolwiek wartość, części garderoby zamieniono na papierosy lub kawałek chleba. Teraz jedni wyrabiają z włosa końskiego piękne łańcuszki — dewizki, inni znowu pierścionki z aluminjum, przynoszonego przez Niemców z pocisków artyleryjskich tak zwanych zegarów.

Giełda, ta przeklęta zmora obozu, coraz więcej rozwija się, zawsze rano, a więc zaraz po otrzymaniu chleba, namiętny palacz papierosów biegnie na giełdę i wymienia chleb na pa papierosy. Na wszystkiem zaś zarabiają żołdacy niemieccy, któ­rzy za drogie pieniądze wszystkiego mogli dostarczyć do obozu, ale kto z nas miał pieniądze?

W pierwszych dniach września doszła do nas wiadomość, że dawniejsze pułki legjonowe, w których pozostali tylko austrjaccy poddani, tworzący tak zwany „Polski Korpus Posiłkowy”, odmówiły posłuszeństwa — żądając wypuszczenia nas i Komendanta na wolność. To nas pokrzepiło na duchu bo tworzyliśmy zawsze zwartą całość, nie znając różnic dzielnicowych.

Następnie nadeszła wiadomość, że w połowie wrześni; ma być ogłoszona Rada Regencyjna. Obiecujemy sobie bardzo wiele po ukonstytuowaniu się Rady Regencyjnej, a więc mówi się już o wypuszczeniu Dziadka na wolność i nas, ten i ów ogląda ze smutkiem swoje ubranie i buty, jak to w takie! strzępach pokaże się w pułku i.t.d.

OFICEROWIE ŁĄCZNIKOWI.

Z ramienia Komendy Leg jonów, byli przydzieleni do obozu tak zwani oficerowie łącznikowi, którzy utrzymywali Kontakt pomiędzy: Szczypiorną a Warszawą. Byli wśród nich oficerowie, którzy ułatwiali nam nędzne nasze życie, przenosili korespondencję i rozkazy od Rydza-Śmigłego, który zastępo­wał wówczas aresztowanego Komendanta Józefa Piłsudskiego, a więc takimi byli: kpt. Dr. Kapellner-Kaplicki i por. Mokłowsiki.

Smutnie w naszej pamięci zapisał się oficer łącznikowy chor. Sujkowski, zdaje się zawodowy tyłowiec, który wprost bezczelnie agitował, by wstąpić do „Wehrmachtu” i złoży przysięgę. Po kilku jego wizytach, a każda spotykała się z drwinami z naszej strony — wiara chciała go zlinczować i musiał się salwować ucieczką, więcej w obozie już się nie pokazał. Drugi to ks. kapelan Kwapiński — nasłany z Ko mendy Leg jonów, jako kapelan obozowy, zawsze w humorze i uśmiechnięty. Starał się poznać jak najdokładniej nasze życie obozowe, aby móc uderzyć później w czułe struny i pro wadzić swą krecią robotę na rzecz „Wehrmachtu”, nie cofając się nawet wykorzystywać spowiedzi w celach agitacyjnych

To też skutki jego kreciej roboty dla nas były fatalne, b kilkuset legjonistów zdołał przeciągnąć na stronę „Wermachtu”, element dla nas nie bardzo ciekawy. Zresztą, jak mówi przysłowie: „Ostatni ten ptak, co swoje gniazdo kala”. Ks Kwapińskiemu zdarto orzełka legionowego i smutnie dla nie go jego agitacja skończyłaby się, gdyby nie ówczesny komendant obozu wachm. Olszamowski, człowiek ogólnie szanowany i zrównoważony (późniejszy adjutant Marsz. Piłsudskiego zmarł podczas wojny bolszewickiej), który swoją interwencją przyczynił się do uspokojenia wzburzonych umysłów, Oczy-wiście. ksiądz już na zawsze obóz musiał opuścić.

W tym czasie przybyła komisja z „Wehrmachtu” wraz z Niemcami i po blokach, według listy ustalonej przez ks. Kwapińskiego, zaczęła wywoływać po nazwiskach legjo­nistów. Ponieważ pierwszych kilkunastu, którzy poszli już — pożegnani zostali kamieniami, więc dalsi brali z sobą już sienniki i taką przykryci zasłoną całą gromadą pod gradem kamieni — uciekali.

Gdy nam w blokach kamieni zabrakło rozbieraliśmy piece. Oczywiście, że zajścia te wzmogły tylko represje niemieckie w stosunku do nas, a niektóre dzienniki, idące po myśli Ko­mendy Legjonów, miały ,bogaty” materiał, jako to interno­wani legioniści działają na szkodę Polski. Powstały też zaraz na tem tle różne karykatury jak „wyklę­ty” i t. p.

Po odejściu z obozu do przysięgi elementu słabego i chwiej­nego, życie wewnętrzne więcej się scementowało. Niemcy ufni w swe zwycięstwo, bo lepiej im się powiodło na froncie, blok podoficerski rozwiązali i nas zgrupowali już tylko w czterech blokach, nie pozwalając komunikować się między blokami. O ile do tej pory zwalniali małoletnich i chorych, o tyle teraz zaprze­stali zupełnie zwalniać.

POWITANIE RADY REGENCYJNEJ.

Po ustąpieniu znienawidzonej Tymczasowej Rady Stanu, powstała Rada Regencyjna, po której spodziewaliśmy się du­żo zmian na lepsze, a więc, że władza wykonawcza będzie sil­na i zacznie się formować prawdziwe Wojsko Polskie. W tym celu kilkakrotnie zbierał się w obozie Komitet żołnierski, który postanowił wyrazić hołd Radzie Regencyjnej w słowach na­stępujących:

	„Z wyrazami hołdu i powitania dla powstałej Władzy Narodowej Państwa 
Polskiego spieszymy, żołnierze polscy, odsunięci od dzieła two­rzenia 
armji polskiej i w obozie przez obcych osadzeni za to, żeśmy przy­sięgać 
chcieli tylko prawowitemu i samodzielnemu Rządowi Polskiemu. Spieszymy 
dać wyraz wielkiej radości, ogarniającej nas, jako tych, którzy od dnia 
6 sierpnia 1914 roku i później w przebiegu wielkiej wojny naro­dów za 
przewodem Komendanta Józefa Piłsudskiego o to wyłącznie wal­czyli, by 
na Polskiej ziemi  mógł powstać Rząd  Polski.
Nadzieja nie opuszczała nas, gdyśmy bron ukochaną składać w pułku byl
i zmuszeni i wtedy nawet, gdy pułki, do których przylgnęliśmy całą duszą 
naszych istnień, przestawały egzystować. Nadziei naszej widzimy 
urzeczywistnienie. Oświadczając się służyć zbrojnie Ojczyźnie w potrzebie, 
uważamy to za najdroższe dla nas prawo i obowiązek.
	Z najgłębszem zaufaniem witamy obejmowanie Naczelnego Zarządu sprawami 
Narodu Polskiego przez Wysoką Radę Regencyjną, widząc w Niej uosobienie
Majestatu  powstającej   do   nowego   życia   Polski  Niepodległej".
									(—) Kmdt. J. Olszamowski

W parę dni później oficer łącznikowy przywiózł nam na­stępujące pismo Sekretarza Generalnego Rady Regencyjnej. Ks. Dr. Chełmickiego.


   Sz. Panie Komendancie!

	Zechciej Pan, Panie Komendancie, wypowiedzieć żołnie­rzom, Polskim, 
internowanym w Szczypiornie, szczere zadowolenie Rady Regencyjnej z 
powodu przesłanego hołdu i powitania Jej jako Najwyższej Władzy Narodu 
i Państwa Polskiego. A za­razem za gotowość służenia krajowi i Ojczyźnie. 
Rada Regen­cyjna ze swei strony dołoży usilnych starań, aby pragnieniu 
żołnierza Polskiego stało się zadość.
									(—) Ks. Dr. Z. Chełmicki.

Jednak spodziewane rezultaty i nadzieje nie nadchodziły. Szykany niemieckie jeszcze się potęgowały w obozie. Na otwar­ty kurs polityczny i rządy trwałej ręki Rada Regencyjna zdo­być się nie mogła, za duże wpływy miała tam Komenda Legjo­nów z osławionym szefem sztabu, Zagórskim.

Wywieziono do obozu w Rastatt komendanta obozu, wachm. Olszamowskiego. Został wywieziony ten, który w obozie w cią­głym był ruchu i niejedną awanturę z Niemcami, czy też nasła­nymi agitatorami, zażegnał.

Po wachm. Olszamowskim został autonomicznym komen­dantem obozu wachm. Brząk-Osiński z 1 p. uł., człowiek zde­cydowany, nie lubiący kompromisów, wobec Niemców grzeczny, ale ostry i stanowczy, zwłaszcza dla wyższych oficerów niemiec­kich.

Teraz następuje jedna z największych szykan, wszystko blednie, co do tej pory było wobec tego, co następuje. Po wer­salskiej odpowiedzi Rady Regencyjnej, nie ulegało już naj­mniejszej wątpliwości, że „Wehrmacht” ma wpływ na Radę Re­gencyjną. Nie łudziliśmy się już żadną nadzieją, że za tych rzą­dów staniemy się kadrą Armji Polskiej.

GŁODÓWKA.

Jest już jesień w całej pełni, miesiąc listopad. Zimna sza­ruga jesienna przykuła nas do swoich legowisk w barakach, bez potrzeby nikt już poza baraki nie wychodzi. Niemcy roznoszą i rozdają według spisu numery na kawałku płótna. Wygląd ich — kawałek kwadratowego płótna, wymiar mniej więcej 10X15 cm, na któremi to płótnie był wymalowany numer zgadzający się z liczbą ewidencji danego nazwiska, — powyżej litera L — zna­czyła -Legionar”, a więc piętno hańby niewoli. Na nasze zapyta­nie, co mamy uczynić z temi numerami, Niemcy mówią, że mamy przyszyć na lewym rękawie od strony zewnętrznej. Wszyscy inni jeńcy wojenni nosili duże numery na lewej piersi i znaki na ple­cach, ale legjonistom już nie wypadało kazać przyszywać na lewej piersi, bo przecież spora liczba miała odznaczenia wojen­ne austrjackie i pruskie, więc kontrast nie byłby odpowiedni dla oczu niemieckich.

Po otrzymaniu numerów, każdy schował je do kieszeni z myślą, że jak będzie potrzeba, to wówczas wyciągnie i pokaże, jakim go ochrzczono numerem. Trwało to kilka dni i przestano już o numerkach mówić, gdyż nikt z nas nie mógł pogodzić się z myślą noszenia piętna hańby.

Pewnego poranku w naszym 1 bloku, gdzie znajdował się 1 p. uł. Beliny, zostaje zarządzona zbiórka, ponieważ było już chłodno, każdy okrył się tem, co miał najcieplejszego, niektórzy nawet okryli się kocami, ale nie znamy celu zbiórki. Zdała widać nadchodzącego znienawidzonego hakatystę, komendanta obozu, pułk. Graf von Oenhausena, w towarzystwie mjr. Kaupischa, za nim widać kilkudziesięciu jeńców rosyjskich. Już wie­my, to krawcy — będą nam numerki przyszywać. Biedny mjr Kaupisch chodził przez kilka dni i tłumaczył, że numery trze­ba przyszyć, bo to jest wyższy rozkaz, ale on nie może prze­ciwstawić się wydanemu rozkazowi. Pomimo sentymentu, jak żywiliśmy do majora — uczynić tego nie mogliśmy. Po wejściu ich do naszego bloku, przymaszerowały dwie kompanje niemiec­kie, wszystko młodzi ludzie, padła komenda — ładować broń, — poczem stanęli w postawie strzeleckiej z lufami- skierowanym do nas. Graf zawołał do siebie komendanta obozu wachm. Brzęk Osińskiego.

Graf wydał feldfeblowi rozkaz, by przystąpił do urzędo­wania. Chwila dużego napięcia nerwowego.

Jeńcy rosyjscy przystąpili do tej smutnej ceremonji dekorowania piętnem hańby i niewoli, nie tak dawnych sprzymierzeńców Państw Centralnych. Dekoracja idzie bardzo sprawnie i szybko, jest już na ukończeniu. Do Brzęka wezwany krawiec ~ przyszywa mu Nr. 1. Niemcy snąć uważali, że nie każdy może dostąpić tego zaszczytu, by posiadać Nr. 1. Graf z zadowole­niem przygląda się tej dekoracji, ale radość jego i zadowolę nie krótko trwała, bo oto dzielny wachm. Brzęk w mgnieniu oka zerwał numer i rzucił pułkownikowi pod nogi. Graf zzielenial Natychmiast Brzęka otoczyło kilku żołdaków i wyprowadzili go z bloku. Graf, myśląc, że po usunięciu głównego „buntownika”, reszta pójdzie gładko, mylił się. Na podaną komendę: — Ro­zejść się! —wszyscy, jak jeden mąż, zdarli numery i rzucili pułkownikowi pod nogi. Graf pienił się ze złości, nadeszła chwila najwyższego naprężenia nerwowego i mogło dojść do nieobliczalnych w skutkach czynów.

Z jednej strony siła potężna — mechaniczna, nie znająca skrupułów i nie przebierająca w środkach, by osiągnąć swój cel, z drugiej strony garstka bezbronna, której siłę stanowi — czy­stość i świętość najszczytniejszych ideałów, bodźcem i jedyną bronią były duchy przodków, poległych bohaterską śmiercią w powstaniach i na szlakach sybirskich. Złamać można stal; zbu­rzyć bastjony ciemnic, ale ducha wolności tych młodych Termo-pilów złamać nie można było. Pamiętam słowa w rozkazie ów­czesnego Brygadjera Józefa Piłsudskiego, że „Przyjdą jeszcze bardzo ciężkie chwile — które przetrwać musicie”, teraz zda­jemy egzamin, czy będziemy zdolni być kadrą przyszłego Woj­ska Polskiego. Czy nasz czyn nie wykracza poza ramy siły naszej? Więc wszystko nam jedno, czy pójdziemy na szańce, czy głód nas tu położy, ale dobro Najjaśniejszej i Niepodległej stawiamy na pierwszą kartę.

Graf, widząc zdecydowaną postawę naszą, że wszyscy owiani jesteśmy jednym duchem, chce nas zmusić głodem — do posłuszeństwa. Ogłosił, że kto nie będzie miał numeru, nie otrzyma obiadu. Wiara zaraz zaintonowała:


Nas nie zgnębią Meyery, Skałłony,
Choć za rzezią wyprawiają rzeź.
Ludu, sztandar swój podnieść czerwony,
Ludu, sztandar do góry swój wznieś.
Pieśń wokoło niech zabrzmi zwycięsko,
My za wolność pójdziemy na bój.
Do twierdz przypuśćmy szturm.
Do więzień i do tiurm.
Na bój, na bój na krwawy bój,
Hej! Polsko zbrój się, zbrój!

Z tą pieśnią na ustach poszliśmy do swych baraków nie, by ulec przed głodem, lub siłą w przekonaniu Niemców, bo już w tej chwili wykazaliśmy, że jesteśmy zdecydowani na wszystko, bo honor polskiego żołnierza obronić. Za pożywienie nie damy upodlić ducha naszego. Bo to są nasze walory, t. j. nasze zwycięstwo, — zwycięstwo bierne — znaczy, duch silny.

Po przyjściu do baraków — każdy zajął swoje leże i za trudnił się. czem mógł, a więc: pisaniem pamiętników, czy te czytaniem. Rozpraw żadnych nie było, bo i nad czem radzić, lu rozprawiać, gdy jedna idea i myśl wszystkich łączy. Wszyscy zgadzają się na jedno — do zwycięstwa przez głodówkę.

Niemcy, chcą zmusić legjonistów za wszelką cenę do posłuszeństwa — wystawili przy każdym baraku posterunek. Na-si kucharze, jako nie posiadający numerów, zostali z kuchni usunieci. Numery przez Niemców na rozkaz Grafa — zostały skrupulatnie pozbierane i wrzucone do baraków, każdy w myśl rozkazu Grafa miał sobie przyszyć numer.

Wachm. Brzęka-Osińskiego wywieziono do Niemiec. Ko mendę po Brzęku objął wachm. Dan-Stachlewski z 1 p. uł. Beliny.

Pomimo dużego już wycieńczenia organizmu marnem odżywianiem, wiara na duchu się podniosła i wszyscy gotowi byli nie ustąpić. Kto miał jakiekolwiek skromne zapasy żywności, złożył u komendanta baraku, by nie pobudzać u innych apetytu i nie złamać koleżeńskiej solidarności.

Tego samego dnia odwołano majora Kaupischa, gdyż uważano, że jest dla nas za dobry, a na jego miejsce został nazna­czony starszy już wiekiem kapitan niemiecki Gliwitz — ten już wprost miał przyjemność sadystyczną w dręczeniu nas. Repre­sje rozpoczęły się na dobre. Był to pierwszy dzień głodówki 14 listopada 1917 roku. Pamiętny dzień w historji legjonowej, kiedy chodziło o samorzutną zbiorową akcję — a która odbyła się bez jakichkolwiek przygotowań, lub wstępnej agitacji.

Resztę dnia spędziliśmy w swoich barakach, gdyż bez numerków posterunek stojący przy drzwiach wcale na zewnątrz nie wypuszczał, nawet do spełnienia funkcji fizjologicznej. Czas schodził nam na śpiewie i dowcipach na aktualny temat. Już zmrok zapadł, staramy się o jakieś łuczywa- by można było po­świecić, ponieważ spać jeszcze zawcześnie, więc wydłubujemy drzazgi z prycz.

Noc jesienna —zimna , ciągnie się w nieskończoność, podmuch wiatru wlatuje różnemi zakamarkami i tak już zimnego baraku i wyśpiewuje swą djabelską melodję — melodję głodu i śmierci, to znów odwraca się, zbierając różne śmiecie i wyprawuje swój taniec szatański po baraku; śmierć mu do taktu przy­tupuje, szczerząc swoje zęby i cieszy się, że nadchodzi nowe żniwo — żniwo na polskiej urodzajnej ziemi, która już tyle od­dała plonu śmierci, w postaci najlepszych swych synów.

Tak, już się kończy ta koszmarna i tajemnicza noc, budzi się dzień — dzień pełen zagadek i znaków pytania. Wstawać? a poco? Wszak jest głodówka, ale i od leżenia kości bolą, więc co robić? Żeby chociaż papierosy były, zawsze to już lżej. Po twarzach kolegów widzę już ślady jednodniowej głodówki, oczy świecące — zapadnięte, policzki wychudzone, W warunkach normalnych byłoby to niczem, ale tutaj gdzie marzeniem wprost niedoścignionem było najeść się chleba do syta, taka głodówka jednodniowa już musiała wycisnąć swoje piętno. Któryś z kolegów chce wyjść, by spełnić funkcję fizjologiczną. Niemiec przy drzwiach zatrzymuje go i pyta się o numer:

-Nie mam.

-Zuriick!

Legun na migi pokazuje Niemcowi, że za słaby jest, by mógł długo taki ciężar dźwigać. Niemiec mu odpowiada, że go to nic nie obchodzi, zresztą powiada: Befehl ist Befehl. (Rozkaz jest rozkazem). To panu tutaj pode drzwiami zrobię, wówczas Nie­miec krzyknął—heraus! Leguna wepchnął do środka baraku drzwi zamknął. „Wyobraźcie sobie, że ten szwab naprawdę nie chce mię puścić, ale iść trzeba, a wewnątrz nie można”.. , Ale pomysł jest, małe przygotowanie i chwila oczekiwania, aż Niemiec się obróci i pójdzie w drugą stronę, to mu się zostawi prezencik przed drzwiami. Tak też się stało, Niemiec wraca i o dziwo? Zobaczył to, czego jeszcze przed chwilą nie było…. zaklął kilka razy, splunął, omijając to miejsce — musiał spa­cerować dalej.

W ustach sucho, wargi spieczone — gorączka robi swoje. Później Niemiec, feldfebel brodaty, przyszedł do naszego blo­ku wraz z dwoma jeńcami rosyjskimi, którzy nieśli w koszu chleb i ogłosił, że kto ma numer przyszyty, ten może otrzymać chleb. Darmo tylko biedaczysko się trudził, chodząc od baraku do baraku, bo amatorem na chleb był każdy — ale bez numeru. Więc z całą zawartością kosza wrócił spowrotem i powiedział, że takich ludzi — jeńców jeszcze nie widział.

Drugi dzień w głodówce jest najgorszym, bo głód się wzmaga, żołądek się kurczy i następują boleści głodowe. Obiad Niem­cy przygotowali, ale nie przez naszych kucharzy, bo ci nie mie­li numerów, następuje ta sama historja, co z chlebem rano—bez numerów obiadu nie wydadzą, więc też nikt po obiad nie po­szedł i nienaruszony został się w kotłach. W godzinach połud­niowych przyszedł do naszego bloku kpt. Gliwitz, następca ma­jora Kaupischa, i ironicznie powiada po polsku — „Dzień dobry”, zarządził zbiórkę naszego pułku Beliniaków, celem prze­niesienia nas do bloku .,D”, aby nas odseparować od reszty, że jakoby my jesteśmy tymi prowodyrami głodówki i źle wpływa­my na pozostałe pułki. Myśleli, że jak nie będziemy mogli komu­nikować się z innemi pułkami, głodówka sama przez się upadnie. Ale się grube pomylili. Popołudniu Niemcy pozwolili już uczęszczać do ustronnej ubikacji, ale pozatem z baraków nie można było wychodzić.

Już drugi dzień głodówki, obojętność maluje się na twa­rzach, ale myśl o zwycięstwie nie ustaje. Siła woli góruje nad instynktem słabości, który zawsze w takich wypadkach stara się osłabić wołę człowieka przez czynniki materjalne-doczesne. Pomimo, że głód szarpie wnętrzności, a organizm domaga, się swych praw, oczy mimowoli skierowują się ku zeschłej trawie… Ale nigdy, przenigdy, ciało niech sczeźnie ale duch musi góro­wać ponad wszystko. Chociaż kona się powoli — świadomie, to nic, życie doczesne materjalne zostawmy matołkom, ale u nas siła woli, siła ducha — zwycięży głód, bo za nami Naród i Pol­ska cała, a nad nami Orzeł Biały.

Nastaje zmrok, co swym płaszczem wszystkie tajniki życia i zbrodnie okrywa. Ale czyż zdoła ukryć zbrodnię nad przeszło 3000 ludzi? Zbrodnia ta jest tem większa, że ją popełnia pań­stwo bojaźni Bożej. Nie! Ta zbrodnia nigdy ukryć się me da. My możemy zginąć, ciało fizyczne może być pogrzebane, ale ducha i ciała astralnego pogrzebać się nie da. Ten i ów chce zasnąć, by jak najprędzej ta koszmarna, pełna tajemnic noc minęła, łatwo położyć się. lecz zasnąć trudno. Ciało, nie mające naturalnego cieplika i w dodatku zimno w baraku powodują dreszcze. W gło­wie i przed oczyma powstają wizje i majaczenia: o przebytych bojach, o młodej polskiej krwi tak obficie przelanej, o rodzinie, która nawet może nie wie, jak ten ich -najbliższy — żołnierz pol­ski, leży na brudnych marach w chłodzie, a w oczy zagląda mu wszechmocarny książę pan — głód.

Wreszcie, wskutek ogólnego osłabienia i wycieńczenia, następuje zbawczy sen. Chwila największej rozkoszy, bo sen to zmniejszenie cierpienia ludzkiego, a dla więźnia w szczególności. Co chwilę słychać jakieś majaczenia ,przez sen, to koledzy, tra­wieni gorączką, raz po raz wołają o coś. W takich warunkach sen staje się tylko ułudą, a nie wypoczynkiem. Wreszcie zaczy­na już świtać, budzi się dzień, trzeba szykować siły do nowej wałki biernej, gdzie są szanse wygrania. Nasza zaś walka bier­na polegała na demonstracji i zadokumentowaniu silnego ducha, ze Pciak raczej zginie a upodlić się nie da. Niemcy byli przekonani, że my w tych warunkach długo nie wytrzymamy i sami ogłosimy kapitulację. To też komendant obozu, osławiony Graf von. Oenhausen, nie chciał wysłać o naszej głodówce do wyż­szych władz żadnych wiadomości.

Już trzeci dzień zrzędu trwa głodówka, czekamy na przyjazd z Warszawy oficera łącznikowego, por. Mokłowskiego, któ­ry wyjechał do Warszawy z raportem, by donieść Radzie Re­gencyjnej o naszem położeniu.

Mój towarzysz, który obok mnie śpi, widzę, leży jakoś nie­ruchomo i dziwnie blady naskutek głodówki, bierzemy dwa koce i chcemy go ułożyć, by go zanieść do punktu sanitarnego, ale dziwnie jest ciężki, we dwóch nie możemy dać rady, cóż się okazuje, jesteśmy osłabieni. We czterech dopiero położyliśmy go na koce i w sześciu niesiemy go, a nogi jakby z gliny — uginają się. Niemiec na ten smutny widok, nawet nie zatrzymuje nas. Po przyjściu do baraku sanitarnego, widzę, że tam już całemi procesjami znoszą omdlałych. Który był wątły, a większość naszych kolegów byli chorzy, ten długo głodówki wytrzymać nie mógł, i szedł na pierwszy ogień. Myślałem, że i do ambulatorjum nie wpuszczą nas bez numerków, ale prawdopodobnie Niemcy przestraszyli się własnych czynów. Omdlałych było już kilkuset. Powszechnie obawiano się tyfusu głodowego, z czego Niemcy wiele sobie nie robili, szczególnie kpt. Gliwitz, który rzekł: ,,to niech wybuchnie”.

Wreszcie przyjechała delegacja Rady Regencyjnej.

Po stwierdzeniu przez delegację fatalnych warunków, dowiedzieliśmy się, że mamy być przewiezieni do Łomży, tak abyś­my byli pod władzą Beselera. a nie gubernatora kaliskiego. Pan Staniszewski w rozmowie z nami ujemnie wyrażał się o działal­ności Rady Regencyjnej tak, że podobno był zmuszony podać się do dymisji. Na nasze skargi, że Niemcy postawili posterunki przy drzwiach i nie wypuszczali nas, ci ostatni kategorycznie zaprzeczyli temu. Z naszego baraku już kilku zemdlonych wy­niesiono, zresztą nie robi to już wrażenia, bo i mnie to czeka. Jeść dziwnie nie chce się, ale sił zupełnie niema. Słychać strzały, pa­trzę za druty, a tam z naszego pułku ucieka kapelmistrz i drugi ułan, zdziwiłem się, że do ucieczki wybrali tak niedobrą porę, bo dzień i w chwili wycieńczenia organizmu. Kapelmistrza, jako starszego wiekiem, siły opuściły i został schwytany, oczywiście swoją porcję kolb otrzymał i na czternaście dni poszedł do ciemnicy o chlebie i wodzie.

Mnie już zaczyna się ciemno w oczach robić, ale jakoś nie daję się, staram się jaknajmniej robić wysiłku, by konserwować resztki sił. Popołudniu mam dziwne kurcze żołądka. Tymczasem Niemcy wzywają poszczególnych kolegów na wyrywki do ko­mendy obozu i tam w takiego śmiertelnika, Boga ducha winnego wmawiają, że on jest odpowiedzialny za głodówkę, jako główny inicjator. W ten sposób Niemcy chcieli się dowiedzieć, kto jest głównym „winowajcą”, w gruncie rzeczy myśmy wszyscy nimi byli.

Wreszcie wieczorem nadchodzi radosna wiadomość, że ma­my wysłać ludzi po chleb. Koledzy chleb przynieśli i otrzymali go bez numerków. Więc górą nasi, zwycięstwo! Niemcy ulękli się swoich potwornych czynów, bo jak można skazać na śmierć głodową około 3.000 żołnierzy, nie mających swego państwa? Więc bierzemy się do dzieła, każdy na swój sposób przyrządza ten chleb, aby objętościowo jak najwięcej było pożywienia, prze­ważnie rozgotowywało się tę kruszynę chleba i powstawało coś w rodzaju kleju i w tej postaci chleb wędrował do żołądka.

Cóż w tym czasie działo się z omdlałymi? Otrzymali kawy i po troszce wina, jakieś tam proszki i w porządku, zdaje się, że tylko dwóch pojechało na łono Abrahama.

Dowiadujemy się, że wrócił z Warszawy oficer łącznikowy, por. Mokłowski.
No i jakie wiadomości?

A nic. Był u Beselera, ale rozmawiał tylko z adjutantem jego i opowiedział mu o naszej głodówce i podobno adjutant bardzo się ucieszył na wiadomość, że raz się skończy z tą hołotą.
Pozatem przywiózł instrukcje z Warszawy, które opiewały, aby się zastosować do zarządzeń władz niemieckich obozu. Ma się rozumieć, że w takiej chwili „Wehrmacht” nie próżnował, agitacja za wstąpieniem do ,,Wehrmachtu” znacznie się wzmogła Znalazła się część słabych legionistów i poszła za głosem żołąd­ka ta chwiejna gromadka, by wstąpić do „Wehrmachtu”.

Niemcy robili specjalne rewizje tu, jak i później w Łomży, w poszukiwaniu fotografij, piętnujących ich.

Po klajstrowej kolacji idziemy spać, bo zawsze to coś znaczy taki kawałek chleba rozgotowany — było już trochę cieplej i kurcze żołądka ustąpiły. Byliśmy przekonani, że oficer łączni­kowy przywiózł jakieś instrukcje z Warszawy dla Niemców i dlatego Niemcy ustąpili.

Rano kucharze nasi idą do kuchni i w drzwiach baraku zostają zatrzymani przez posterunki niemieckie.

-Wo haben Sie Numimer?

Cóż do stu djabłów! Wszak bez numerów wydaliście wczoraj chleb, więc poco wam numery?

—Mamy taki rozkaz, aby bez numerów nie wypuszczać.

To już podstęp godny samego Belzebuba. Po to, aby nam nie dać umrzeć z głodu, daje się kawałek chleba, a później żąda się naszycia numerków. To już skandal, przechodzący granice uczciwości ludzkiej. Gra przez Niemców dobrze prze­myślana, obliczona na wyczerpanie nerwowe i osłabienie du­cha! Uważali, że tym sposobem zmuszą nas do uległości i przy­szycia numerków.

-Więc cóż dalej?

-Głodujemy.

Złamać się nie pozwolimy, wytrwamy aż do końca. Tym­czasem omdlałych przybywa, sił coraz to mniej.

— Złamać opór 3.000 zahartowanych w walkach starych żołnierzy? Głodem i karabinem ich się nie złamie, bo u nich jest świadomość idei i poczucie zaszczytnego posłannictwa.

Niechaj zapiszą do złotej księgi historji jeszcze jedno bo­haterstwo swoje. Choć głód szarpie wnętrzności — podniecone kawałkiem chleba wczorajszego, my się nie damy.

Dziś każdy z nas wygląda, jak błędny rycerz Don Kichot, bo skóra koloru ziemistego, a pozatem, skóra i kości. Umysł już nie jest zdolny do pracy, nawet już nikt nie czyta, ani pisze, tylko nastąpiło do pewnego stopnio zobojętnienie i odrętwienie. Co też Dziadek teraz w swojem więzieniu porabia? Czy wie o naszej głodówce? A może sam głoduje?

Jak strasznie żyć żołnierzowi bez Ojczyzny! Gdy byłem małym chłopcem, zawsze słyszałem od starszych ludzi, że woj­sko św. Jadwigi śpi pod dużą górą, a gdy się obudzi, to Polska wtedy powstanie. A teraz to wojsko Św. Jadwigi po przebu­dzeniu się i po tylu walkach, w jakichże okropnych warunkach znajduje się. Chyba, broniąc swego honoru, pójdzie spać snem wiecznym. Ale nie. Choć walka jest nierówna, zwyciężyć mu­simy, bo nasza sprawa jest święta, a my stajemy w obronie tej świętości.

Już nikt od czasu ogłoszenia głodówki nie śpiewa i nasi są­siedzi koalicyjni nie słyszą zwykłego gwaru i śpiewu — jaki pochodził z naszego obozu. Nawet Panie z komitetu kaliskiego odpoczną sobie na czele z obecnym Gen. Olszyną – Wilczynskim, chociaż radeby z całego serca odpocząć w innych warun­kach, a nie kosztem naszych żołądków.

Około południa jakoś uczucie głodu zmalało. Starszyzna obozu zebrała się na naradę, co dalej robić? Zdania są podzie­lone, jeden, by głodować dalej, drugi, by przyjąć zalecenia Rady Regencyjnej, dopiero na usilne zalecenia i prośby oficera łącznikowego, por. Mokłowskiego, że numery będą tylko chwi­lowo, a z chwilą przeniesienia nas do Łomży, numery zostaną nam zdjęte, przerwaliśmy głodówkę. Był to dzień 17 listo­pada 1917 roku. W ten sposób kompromisowo została załatwio­na sprawa numerków i wilk syty i owca cała. Wieczorem Niemcy wydali nam porcje chleba i jakiś napój czarny, kolorem przy­pominający kawę, pozatem napój ten był osolony, podobno dla­tego osolony, abyśmy się nie pochorowali.

Tak, więc okres czterodniowej głodówki zakończył się. Ale jeszcze jako konsekwencje głodówki, trzeba było przejść jedną katuszę. Otóż muszę wyjaśnić, że woda do kuchni była pom­powana rękami jeńców ze studni, ci za pracę otrzymywali pod­wójną porcję obiadu. Ponieważ zapotrzebowanie wody było dość znaczne, pompa wsysała razem z wodą piasek, który pod­czas głodówki utkwił w żołądku i utworzyła się tam z tego piachu sporych rozmiarów gałka. Po spożyciu chleba, gałka ta w jeli­tach odbywała swą wędrówkę, sprawiając dotkliwy ból. Wresz­cie, podczas spełniania funkcji fizjologicznej, oczy krwią zacho­dziły- a gałka ta pod silnem parciem przepychała się przez labi­rynt jelit, kaleczyła i sporo krwi wychodziło. Był to ból szalony.

Po skończonej głodówce, umysły rozdrażnione wracają do równowagi. Praca naukowa wraca do „normalnego” życia, tylko na powietrzu już się nie odbywa, spowodu zimna, wszystko odbywa się wewnątrz baraku.

Zwolnienia z obozu małoletnich i chorych — przywrócono. Humor znów zawitał. Od zwolnionych kolegów otrzymujemy korespondencję i między wierszami, pomimo cenzury, zawsze mieliśmy wiadomości potrzebne dla nas. Czekamy na prze­wiezienie nas do obozu w Łomży, bo tutaj podczas zimy po­marzlibyśmy w tych grobowcach.

Obecnie, wśród dnia. pomimo złego odżywiania, każdy z nas jest zajęty: nauką, czytaniem lub inną pracą. Jedynie kpt. Gliwitz. ten starzec stojący nad grobem — czasami zatru­wa nam życie. Zimno coraz bardziej daje się we znaki. Ćwiczeń fizycznych ani też śpiewu nie uprawiamy, wszystko siedzi w ba­rakach otulone kocami, zresztą, czem kto ma. Coprawda, głód w czasie chłodu daje się więcej odczuć, niż w dnie słoneczne — które nietylko, że dają człowiekowi cieplik sztuczny, ale i dużo radości. Ktoby pomyślał, że po tylu naszych przejściach, zapanowała — obojętność, ten grubo by się pomylił, młode — ideowe mózgi pracują wciąż i depresji tak szybko się nie pod­dają, tym bardziej tam. gdzie chodzi o cele wzniosłe. Więc zacho­wujemy się z godnością, jak na polskiego żołnierza przystało, by wreszcie sami ciemiężyciele nie mieli powodów do represyi za wystąpienia żakowskie. Ale u nas tego nie było. Każdy z nas zdawał sobie sprawę z powagi chwili. Mimo to, że zda­wało się, iż los nasz jest polepszony, przez zwalnianie małoletnich, agitacja do „Wehrmachtu” nie ustępowała.

Nadeszło pismo Rady Ministrów, że przeniesienie nas do obozu w Łomży ma na celu polepszenie warunków bytu nasze­go i że numerki przy wyjeździe ze Szczypiorna zdejmiemy i więcej ich nosić nie będziemy, oraz że będziemy podlegać generał-gubernatorowi warszawskiemu, a nie dowódcy korpusu poznańskiego. Następnie, że wszyscy internowani legjoniści będą wzięci pod opiekę Rządu Polskiego. W następstwie zako­munikowano nam, że nikt nam nie stawia przeszkód do wstą­pienia i złożenia przysięgi do „Wehrmachtu” o ile nasze „mo­rale” będzie zadawalające. Oczywiście, legun pojmował to w swoisty sposób i na ten temat opowiadał różne dowcipy, lub piosenki śpiewał. Czyż może się ktoś dziwić młodzieńcom, którzy: — Na stos, rzucili swój życia los.

Garstka zapaleńców, jak chcieli niektórzy, chce wskrzesić Polskę. Coprawda, orjentacje polityczne na owe czasy były różne, nie tylko orjentacje zaborów, ale i orjentacje w poszczególnych miastach. Jedni uważali, że z Rosją można Polskę wskrzesić, inni, że tylko z Państwami Centralnemi i t.d. i t.d. jedynie legjoniści, którzy na własnej skórze poznali wszystkie orientacje — nikogo nie słuchali — tylko Tego, który całe swoje życie stracił po to, by przez więzienie i szlak Sybiru stwo­rzyć te skromne, a żelazne duchem kadry — przyszłego Wojska Polskiego. Nic to, że jesteśmy za kratami więzień i drutami obozów, a koledzy nasi tułają się po dalekiej Rosji oraz w Huszt i Maramaros-Sziget nie w lepszych warunkach od naszych. Wszyscy jednakże dążyliśmy do jednego celu, stworzyć silną i potężną Armję Polską — czysto narodową, bez jakichkolwiek naleciałości obcych — zwłaszcza zaborczych. Bo tylko Armja Polska dobrze uzbrojona i wyszkolona oraz silna duchem — może zagwarantować Niepodległość Polski i wytyczyć Jej granice. O tego ducha w przyszłej Armji Polskiej walczyliśmy, tułając się po więzieniach i obozach. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy odosobnieni wiadomo nam, że Koło Polskie w parla­mencie wiedeńskim zgłosiło interpelację o nieludzkiem trakto­waniu nas za drutami. Wiemy w obozie też o procesie Polskiego Korpusu Posiłkowego w Przemyślu i o wysłaniu legionistów obywateli austriackich na front włoski w mundurach austrjackich, tymbardziej się trzymamy i duch nasz jest silniejszy. Cza­sem do uszu naszych dochodzą odgłosy wiwatów armatnich, to glorja sukcesów armji niemieckiej przez zdobycie jakiegoś tam miasta. Jeśli było odwrotnie, widziało się posępne twarze oficerów niemieckich i odprężenie stosunków między nami a władzami niemieckimi.

WYJAZD DO ŁOMŻY.

Każda zmiana w życiu więźnia budzi zaciekawienie, i zarazem niepokój, bo nigdy nie wie jak będzie na nowem miejscu. Tak też było i z nami w dniu 15 grudnia 1917 roku rano zarzą­dzono zbiórkę naszego bloku do odjazdu. Mieliśmy odjeżdżać dwoma transportami do obozu w Łomży. Warunki pod każdym względem miały być w Łomży inne, aniżeli w obozie Szczypiorna.

Przed odjazdem komendant obozu, wachm. Dan-Stachlewski wystosował pismo dziękczynne do Oddziału Komitetu Opieki nad Jeńcami w Kaliszu, który tak dużo nas wspoma­gał, że lżej nam na duszy było, że jednak społeczeństwo o swym żołnierzu myśli, pismo kończyło się słowami: „Kaliszanie niech żyją!”

Po zebraniu się transportu na „Promenadzie”, jak nazywaliśmy aleję wiodącą pomiędzy blokami, brodaty feldfe­bel ogłasza, aby numerki zdjąć i oddać. Znów powstaje awanturka, bo my nie chcemy zdjąć numerków, niechaj nas widzą w numerkach ci, co się przyczynili do tego, aby nam dać piętno niewoli. Wreszcie niech nas widzą ludzie ci, którzy nas będą obserwować, jak żołnierz polski będzie maszerował z piętnem hańby pod bagnetami nie tak dawnych sprzymie­rzeńców. Niechaj się przekonają naocznie, że polski żołnierz z piętnem niewolnika – dumnie czoło podnosi i dźwiga cię­żar, jaki na siebie wziął- Jednak Niemcy rozumieją, że taki widok w społeczeństwie polskiem nowych im wawrzynów me przysporzy, więc kategorycznie zażądali oddania im numerków. Ale o dziwo! Za chwilę już nikt na rękawie numeru nie posiada, —bo są one zerwane i ma pamiątkę schowane do kie­szeni. Niemcy latają zdenerwowani: gdzie są numery? Ale któ­ryś tam z legunów odpowiada łamaną niemczyzną (jak zauwa­żyłem specjalnie), idź tam kamrad do „latryny” to je znajdziesz. Tak wreszcie skończyła się sprawa z osławionemi numerkami.

Zobaczyliśmy nadchodzącego a dawno niewidzianego majora Faubischa. Wiara się ucieszyła. Aby staruszkowi dać od­czuć naszą sympatję, jaką żywimy do niego za jego dobre serce jakie nam okazywał, gdy był komendantem naszego blo­ku, — urządziliśmy mu defiladę na pożegnanie. Widziałem rozpromienioną twarz staruszka, jak maszerowaliśmy w takt bez muzyki — patrząc w jego oczy. Ale znacznie później, bo już w wolnej Polsce dowiedziałem się, że ta defilada u jego władz przełożonych niemile była widziana.

Po przyjściu do bramy przy szosie Kaliskiej czekały już na nas dwie kompan je wojska niemieckiego, wszystko mło­dzieńcy — wzięci z poboru ostatniego rocznika, najmłodszego. Zaraz zostaliśmy okrążeni przez tych młodych żołnierzy z ba­gnetami nasadzonemi na karabiny. Mój kolega miał chorą­giewkę o barwach narodowych. Na widok tej chorągiewki doskoczył szwabisko z kolbą i krzyknął: heraus! Spotkał się z na­leżytą odprawą słowną z naszej strony, więc ze złości złapał chorągiewkę i rzucił na ziemię.

Maszerujemy w kierunku dworca, gdzie oczekuje na nas pociąg. Jesteśmy tak obstawieni przez żołnierzy, jak najwięksi zbrodniarze Robi to niesamowite wrażenie. Na drodze Kaliskiej spotykają nas panie z komitetu Kaliskiego, pomimo zimy z kwia­tami, oraz sporo Kaliszan.

Kwiaty do nas nie docierają, bo Niemcy brutalnie odsuwają ludność, nie pozwalają rozmawiać. Słyszymy tylko głosy współczucia, tak źle wyglądamy wszyscy. Dworzec kolejowy silnie jest już obsadzony przez wojska niemieckie, nie dopusz­czające nikogo do nas. Ładujemy się do wagonów. Jest nam nawet przyjemnie, bo wagony są osobowe, opalane i czyste. W przedziałach jest dość przestronno, prawdopodobnie dla­tego, aby jeden żołnierz nie potrzebował za dużo jeńców pilnować (5 do 6 osób). Dowiadujemy się, że w pierwszym i ostatnim wagonie są ustawione karabiny maszynowe i. umieszczano resztę wojska. Oczywiście, jesteśmy uprzedzeni, że to wszyst­ko nie jest dla zabawki, że wrazie, gdyby ktoś chciał uciekać lub czynić zamieszanie, to bez żadnego wezwania użyją broni.

Legun jak to legun spokojnie nigdy nie może usiedzieć, więc musi wszystko wybadać i przeprowadzić indagację pilnu­jących nas Niemców, ściśle mówiąc u żołnierzy niemieckich, bo znajdowali się wśród nich i Polacy ze Śląska i Poznańskie­go. Któryś z legunów wszczyna rozmowę z żołnierzem po pol­sku (chce wybadać kto on jest), może da się coś wytargować i zmylić jego czujność, a wtedy — wolność! Pociąg jeszcze nie ruszył, ale za chwilę już pojedziemy. Godzina jest około dwunastej w południe. Plany ucieczki naprędce trzeba ukła­dać. Żołnierz nie spuszcza z nas oka, siedzi, w przejściu za oszklonemi drzwiami. Czas zaczynać. Pociąg rusza. Legun podchodzi do Niemca, drzwi wewnętrzne są otwarte. Jeden z kolegów mówi: Staszek zapytaj się tego szwaba, możeby nas poczęstował papierosem, pobujaj go trochę że widzieliśmy się już kiedyś na froncie. Żołnierz — młodzik, jakoś się czer­wieni, prawdopodobnie rozumie, co my mówimy. Staszek mó­wi do Niemca: Kolego, musisz być teraz na odpoczynku? Nie­miec niespokojnie się rusza,ale nic nie odpowiada. Pamiętasz kamrat, jak to zmienialiśmy was na pozycji, co to obiad jedliście z naszej kuchni? Niemiec wściekły nic jeszcze nie mó­wi. A pamiętasz kamrat, jak wasz pułk był razem z nami w bitwie pod Katowicami? (jak bujać to na całego).

Tu już żołnierz nie wytrzymał.

-Tam je Vaterland, wy godocie głupstwo, na banhofie jo zamelduje Oberleuntantowi.

-A co, pan też polak?

-E, to pan fajny chłop i nie będziesz na mnie nic złego meldował. Tylko ten scyzoryk do krajania chleba czy też skrobania ziemniaków co masz pan na karabinie to tak nieładnie wygląda.

-My przecież żadnej broni nie posiadamy, więc czego pan się boisz? Bezbronnemu zaś żołnierzowi pchać ten kawałek żelaza między żebra, to dobremu i prawdziwemu żołnierzowi nie przystoi. Nawet Konwencja Międzynarodowa zabrania znęcać się nad bezbronnym żołnierzem. Na to, kolega, nie gniewaj się i daj grabę na zgodę. Ja już będę lepszy, jak cię, kolego kiedyś do Szczypiorno będę wiózł.

-A żołnierz ze wstydem odruchowo wyciągnął dłoń ale zaraz ją cofnął, orientując się, że mu tego nie wolno

-Cóż to, kolega jesteś jak ta panienka, co mężczyzny jeszcze nie widziała?

-To ja przecie verboten.

Ale na drugim końcu wagonu widać inspekcję sprawdzającą wartowników, więc wyglądamy przez okno, by żołnierza nie narażać wobec jego władzy za rozmawianie z nami.

Teraz zato mamy wspaniały widok. Tor kolejowy dosłownie jest obstawiony przez wojska: piesze i kawalerję patrolującą wzdłuż toru kolejowego. Tak przejeżdżał chyba car rosyjski. Myśleliśmy, że to nie o nas tak dbają na tej wielkiej przestrzeni. Zmierzch już zachodzi, a jeszcze widać gęsto porozstawianych żołnierzy. Ucieczka będzie trudna, bo raz, ze ten „Wasserpolok” ciągle obserwuje, a po drugie chociażby w biegu wyskoczyć oknem, to ci co są przy torze kolejowym- zakatrupią. Może w nocy się uda Jednem słowem ostrożność ze strony Niemców posunięta do przesady.

Jeden z batiarów zwraca się do żołnierza: te, kolega, może masz kawałek chleba i kiełbasy?

-Co to je kiełbasa?

-to jest takie mięso w kiszce

-Ja, Wurst?

-No tak, niech będzie wurst

-Jo mom ino Speck.

-To fajno jest, dawaj ino te delicje.

Przebrany „Niemiec” tak się już udobruchał, że zapomniał o służbie, rozgadał się nadobne, nawet biedaczysko nie widział, że my jesteśmy legionistami dopiero od nas się dowiedział. Bo im powiedziano, że będą transportować bardzo niebezpiecznych ludzi oraz, że mają uważać na nas. Dla takiego niedużego transportu i tak dużo wojska użyto, musimy być „dobrą ” solą w oku Niemców

Z ucieczki wielu już rezygnuje, jeszcze niektórzy planują uciekać przez… ubikację ale takich amatorów jest bardzo niewielu.

Ciepło i miarowy stukot pociągu, działały usypiająco. Większość już śpi, nawet niektóre posterunki niemieckie drzemią. Już rodzą się pomysły u niektórych kolegów aby cichaczem zabrać śpiącym Niemcom karabiny, ale przy bliższem rozpatrzeniu – staje się plan nie tylko, że nierealny, lecz utopią. Wszak wszystkich Niemców nie jesteśmy w stanie rozbroić, a w biegu wyskakiwać – znaczy narażać się na niechybną śmierć.

W innych przedziałach jakiś ruch niezwykły, to Niemcy szukają brakujących im legionistów, którzy zdołali uśpić czujność posterunków i podczas zwolnienia biegu pociągu, powyskakiwali z okna ubikacji. Dojeżdżamy już do Warszawy, bo widać cały rój świateł./ Więc mimowolni radość zapanowała w sercach naszych, że dali nam ujrzeć jeszcze tę kochaną Warszawę. Dużo sobie obiecujemy, podczas postoju pociągu na stacji, wszak na tek dużej stacji pociąg musi się zatrzymać. Ale za chwilę radość prysła, jak bańka mydlana, znawcy węzła warszawskiego orientują się , że na dworzec nie jedziemy a jesteśmy skierowani na linję obwodową. Tak-za chwilę zostaje to stwierdzone –jedziemy linją obwodową. Naraz słychać dwa strzały, przez szybę okna naszego można było widzieć tylko sylwetkę człowieka przewracającego się . Dowiadujemy się, że to jeden z kolegów, Warszawianin zaryzykował przez okno ucieczkę. Biedaczysko, już był na progu wolności i drogo opłacił tę wolność, bo nie przypuszczał, ze w nocy na linji obwodowej są wojska rozstawione; i kula żołdaka otworzyła mu drogę do wiecznej wolności. Już po minięciu Warszawy, od przedziału do przedziału, idzie wiadomość, ze jeden wyskakując rozbił sobie głowę o słup telegraficzny. Tak, wolność drogo kosztuje. Czujność posterunków wzmocniona. Wreszcie już zmęczeni wrażeniami tak dla nas przykremi i wysiłkiem mózgu – zasypiamy.

Rano oczy zmęczone i zaspane, widzę już dzień, za oknami mróz. Jedziemy dziwnie powoli, nie wiemy, dlaczego. Wszyscy są już zmęczeni podrożą i siedzeniem na jednem miejscu, bo chociaż na ogół w pociągu jest wygodnie jednakże jazda działa aa ustrój nerwowy wyczerpująco. Chcemy już jak najprędzej dostać się do tej Łomży i cośkolwiek zjeść.

Przez okno wagonu przyglądam się tej ukochanej polskiej ziemi, która jest matką żywicielką nas wszystkich. Tylu już wydała dzielnych synów, walczących o Jej wolność, że stopa plugawa najeźdźcy nie powinna deptać więcej tej Polskiej ziemi. Te piękne bory i lasy, pamiętają Ojców i Dziadów na­szych, którzy za Wolność poszli pod batem przemierzać szlak Sybiru. Już teraz każdy zapatrzony w okno wagonu, błądzi myślą ku wolności i rodzinie; a może niejeden z okna wagonu, widział swą chatę rodzinną i zakręciła mu się — łza w oczach. Tak, przez cierpienie, do lepszego jutra. Bo niewin­ne cierpienie daje najwyższą rozkosz; a zarazem rodzi nowe­go mściciela —ducha.

Pociąg w jakimś lesie zatrzymano, i bez celu stoimy dłuż­szy czas. Już się domyślamy, czemu to pociąg tak żółwim kro­kiem posuwa się, lub stoi.

Otóż prawdopodobnie Niemcom chodzi o to, aby za dnia nie przyjechać do Łomży, w celu uniknięcia dla nich wrogich demonstracyj. Wreszcie późnym wieczorem wjeżdżamy na dworzec Łomżyński. Pada rozkaz: wysiadać i — zbiórka. W otoczeniu pikielhaub i „widelców” — maszerujemy. Ziemia pokryta białym całunem. Na tej bieli widzimy małe grupki ludzi cywilnych, ciekawie przypatrujących się nam, ale z od­dali twarzy zobaczyć nie można było.

Władysław Kęsik

KONIEC

Share.

Dodaj komentarz